27 lutego, piątek. Jedziemy do Jasper. Jest to mała miejscowość, która ma złą sławę wśród saletynów. Opowiada się o morderstwach o konfliktach pomiędzy białymi i czarnymi. Nie każdy by chciał tam pracować. Wyruszamy o 10 rano przyjeżdżamy na miejsce o 12,30. Drogi są bardzo dobre, większość ma betonowe nawierzchnie, cztery pasy w jedną stronę. Te tereny na pograniczu Teksasu
i Luizjany w większości są zamieszkane przez protestantów, a wśród nich najbardziej widoczni są baptyści. Nie jest łatwo trafić do parafii pod wezwaniem św. Michała Archaniola, ponieważ nie jest to parafia w centrum miejscowości, ale na jej obrzeżach. Dodatkowo, żeby było trudniej, kościół i dość duży parking przy nim, jest oddzielony od głównej drogi przez las. To nie jest bazylika w Friendswood. Położenie tej parafii odzwierciedla miejsce kościoła katolickiego w tej społeczności zdominowanej przez protestantów. Z boku kościoła znajdujemy też, jakby schowaną w lesie plebanię, o której jeszcze przed przyjazdem dowiedzieliśmy się od życzliwych współbraci, że jest zagracona, i nie ma gdzie usiąść. I tak jest rzeczywiście, chociaż krzesła się znalazły i stół także.
Ks. Ronald Foshage, jest tutaj proboszczem. Ma 68 lat i jak na warunki amerykańskie, jest jeszcze młody i całkowicie nie pasujący do reszty prowincji. Cały czas chodzi w czarnej koszuli i w koloratce. Od razu zaprasza nas do zobaczenia „jego kościoła”, który sam zaprojektował. Gdzieś już to słyszeliśmy. Tyle, że w tym wypadku chodziło nie o funkcjonalność i rozmach ale o oszczędność, po prostu nie zamówiono projektu u architekta, a ksiądz zrobił go sam. Ludzie pomogli kościół wybudować, a ksiądz Ronald zajął się pracami wykończeniowymi. Jak twierdzi, ponieważ praca fizyczna sprawia mu przyjemność i lubi malować, więc sam pomalował swój kościół.
Ronald zaprosił nas na lunch do restauracji i oczywiście zaznaczył: dzisiaj jest piątek, więc jemy ryby albo sałatkę. jak mozna się domyśleć, była to jedna z najtańszych restauracji w mieście. Po obiedzie jedziemy do domu nad jeziorem, gdzie mamy spać. Dzięki Bogu! Przypuszczam, że na plebanii pośród całej menażerii kilku papug, jakichś dziwnych zwierzaków w klatkach i kilku akwariów byłoby trudniej zasnąć. Ten dom nad jeziorem, został ofiarowany saletynom przez jakiegoś dobrodzieja, ale ówczesny prowincjał nie chciał go przyjąć, więc został oddany diecezji. Dom ma dostęp do wody, jest całkowicie wyposażony, ma trzy pokoje dla gości i jeden salon z widokiem na jezioro. Z tego też powodu posiadanie takiego domu wiąże się z niemałymi podatkami, które trzeba płacić co roku. Jeśli dom jest wykorzystywany tylko okazyjnie, to nie dziwię się prowincjałowi, że nie przyjął podarunku.
Ksiądz Ronald jest wyjątkowy również dlatego, że nikt w okolicy nie podjąłby się obsługi dwóch parafii, a on obsługuje sam cztery parafie, odległe od Jasper o około 20 km. Zawozi nas do jednej z nich. Pokazuje nam kościół, który zbudowano zestawiając ze sobą trzy mieszkalne segmenty i obudowując je cegłą. Ten kościół kosztował parafian 150 000 dolarów. Od razu przychodzi mi na myśl koszt kościoła w Friendswood.
Ci, z którymi rozmawialiśmy mają bardzo dobrą opinię o nim, że jest pracowity, że na jego miejsce trzeba by było czterech księży, że jest bardzo dobry dla biednych, buduje sam, zawsze zajęty, zawsze w ruchu, nie ma telefonu komórkowego. Do Huston jest dwie i pól godziny więc często tam nie jeździ, bo za daleko, Internetu tez nie używa, więc żyje sobie jak u Pana Boga za piecem, pracowicie i gorliwie.
W tej wspólnocie jest dwóch saletynów, obaj są trochę „niezwykli”. W rozmowach z nimi widać jasno różnice pomiędzy ich myśleniem i życiem a myśleniem „wielkich” w tej prowincji. Te różnice dotyczą sposobu przeżywania ślubów zakonnych i wizji Kościoła. Tutaj usłyszeliśmy zdanie, które później powtórzą także inni, że zrzucenie habitów było jednym z powodów kryzysu w kapłaństwie i dzisiaj nadal nie przysparza powołań. Sami starają się prowadzić skromny tryb życia, i preferują skromne środki w wystroju i budowie kościoła. Twierdzą, że brak powołań jest spowodowany, tym, że my saletyni nie jesteśmy ubodzy. Żyjemy bogato i to nie przyciąga młodych. Ronald z pewnością czuł by się źle w parafii takiej jak Friendswód. Takich jak on jest w prowincji niewielu może 10.
Wieczorem małżeństwo Glen i Peggy zawożą nas do Sali parafialnej na rybę „Fish fry”, to jest w Wielkim Poście sposób na zdobycie funduszy na cele charytatywne. Noc spędzamy w domu nad jeziorem, telewizor nie działa, telefon nie ma zasięgu, o Internecie nawet nie myślimy. Wysypiamy się do różowa.